(Przykłady...)

Stary Testament – niektóre fragmenty:

Nowy Testament:

Przykłady starotestamentowego rozumienia nieba u Jezusa:
(pozwalają tym samym uściślić, gdzie ono jest: stratosfera i okolica przyległa – bo niebo jest w ST pod wodami deszczowymi – na tej zasadzie np. Lem mówił, że "nauki Kościoła bujają w stratosferze")

    Zauważmy tutaj, że nie ma nawet znaczenia, jaka konkretnie była opinia Jezusa – nauczyciela wiary i modlitwy – o tym, gdzie jest Królestwo Niebieskie. Nie trzeba dowodzić, że uważał, że ono jest dokładnie tam albo tu. Problem tkwi w tym, że (po pierwsze) uważał je za zlokalizowane w fizycznej przestrzeni i (po drugie) do jego zlokalizowania posługiwałby się błędną koncepcją kosmologiczną odnoszącą się do nieistniejących rzeczy. Jeżeli coś lokalizujemy przy czymś, co nie istnieje, to i ta pierwsza rzecz nadaje się do tego, by ją uznać za urojoną; tak w każdym razie powiadają ateiści.

    Poza tym nie można lekceważyć w zasadzie jednogłośnego świadectwa wszystkich uczniów, w tym 1) św. Pawła, 2) autora Apokalipsy czy 3) autora apokryficznej Ewangelii Tomasza (podobno to ten apostoł Tomasz Juda Didymos). O ile podstawowe źródła pisane (relacje ewangeliczne z życia Jezusa, listy św. Piotra itp.) przypisują Jezusowi zdecydowane uznawanie nieba za siedlisko Boga, aniołów, świętych (i "mocy", Ducha Świętego), a także kojarzenie go w jakiś sposób z obłokami i ptakami oraz gwiazdami, choć nie jest to do końca dopowiedziane, oraz przypisują mu oraz same reprezentują wiarę w błędną koncepcję kosmologiczną, o tyle "skandaliczne" z dzisiejszego punktu widzenia słowa uczniów (np. Pawła w wyżej zacytowanym liście do Tesaloniczan) wyraźnie pokazują, że całe to środowisko skupione wokół Jezusa za naturalne uważało to, że Bóg jest przy obłokach. Było dogłębnie przesiąknięte tą koncepcją kosmologiczną, w myśl której Królestwo Boże ponad nami było w zasięgu wzroku względem chmur (tak, iż można by je zawrzeć na jednej fotografii, jak byśmy to dziś rzekli, czy np. malowidle realistycznym). Reprezentowali oni więc w zasadzie ten sam nurt (choć pewnie w różnych wariantach), co owa wyżej wspomniana żydowska literatura mistyczna, która występowała już w I w. n. e. i kwitła nawet jeszcze w czasie europejskiego średniowiecza. Pozwala to aż wyciągać wnioski na temat samej osoby mistrza, skoro taki krąg uczniów wokół siebie stworzył; skoro to takie rozumienie Boga i Królestwa Niebieskiego (nawet Ewangelia Tomasza je wspomina parę razy) przetrwało i pozostało po Jezusie. Można by taką postawę, jaką w myśl tej wersji  [bardzo wspartej źródłami; trudno znaleźć kogoś, kto ze źródeł pisanych wywodzi wniosek przeciwny]  reprezentował sam Jezus, nazywać "rojeniem sobie" Boga w określonej lokalizacji (zmyślaniem go). W każdym razie poglądy tego typu ciągnęły się później co najmniej przez ponad półtora tysiąclecia, a właściwie nawet prawie dwa tysiąclecia, w Kościele Katolickim i krajach objętych jego nauczaniem (np. rysunkach kosmologicznych, w książkach, zresztą trzeba by poprosić ekspertów religioznawstwa i historii Kościoła o większą liczbę przykładów, natomiast widzimy gołym okiem, że pojmowanie takie wynikało z samej Biblii i że to raczej wrogów takiego jej dosłownego rozumienia – a nie ludzi wierzących w niebo zlokalizowane w przestrzeni – uznawano za wyrzutków: np. mniej lub bardziej prześladowano tych uczonych, którzy przeczyli, że Ziemia jest w centrum wszechświata i że Słońce dookoła niej krąży).

 


Ang. heaven = polskie "niebiosa", także fizyczne! (Już mniejsza z tym, czy jest różnica, autorzy słownika nie muszą się znać na filologii żydowskiej czy nawet na Biblii.) Kościół przez 1900 lat trzymał się dosłownie wersji stworzenia świata z Księgi Rodzaju, oto przykład odpowiedniej kosmografii ptolemejskiej z XVI w. (od zewnątrz: Królestwo Niebieskie, mieszkanie Boga i wszystkich wybranych; niebo pierwszej przyczyny; niebo krystaliczne, z wodą, z której jest deszcz, tam były te "oceany u góry", z których jest deszcz, słynne z Księgi Rodzaju i całej Biblii; niebo twardego firmamentu, również słynnego właśnie z Księgi Rodzaju; Saturn; Jowisz; Mars; Słońce; Wenus; Merkury; Księżyc; ogień-otchłań; Ziemia). Ptolemejski system geocentryczny to wielki postęp w astronomii, owoc II tysiąclecia n.e. (po 1300?), bo dosyć długo utrzymywała się zamiast tego prosta koncepcja tzw. siedmiu niebios zaczynających się bezpośrednio nad chmurami lub w ogóle tej sprawy nie rozważano.

Jeszcze słowo o koncepcji nieba poza przestrzenią, czysto zjawiskowego i włączającego się tylko czasami w naszą przestrzeń. Jest to koncepcja zupełnie zmyślona przez człowieka współczesnego, rodzi się osobno w poszczególnych głowach z zupełnie jasnych powodów. Przede wszystkim chodzi w tym o to, że akceptuje się zarówno prawdy nauki, jak i prawdy wiary, a zatem nie mogą jedne drugim wchodzić w drogę – przez większość czasu niczego takiego, jak Królestwo Boże, ma nie być w atmosferze ani w Kosmosie. Ono i jest, i go nie ma nad nami, przy czym w takim razie musi to zależeć od czasu, od konkretnej chwili, by uniknąć konfliktu z codziennie potwierdzanymi faktami nauki. Po drugie, dostrzegam tu: 1) inspirację z Pisma Św. oraz obrazów, ponieważ Biblia mówi o otwieraniu się i zamykaniu się nieba, także w kontekście różnych objawień boskich, bo już z Księgi Rodzaju wiadomo, że niebo jest twardym sklepieniem oddzielającym ziemię od wód deszczowych, które może być otwierane np. przez anioły, 2) już może mniej, ale także, inspirację z ogólnej teorii względności i powiązanych z nią obliczeń, jako jakieś "tunele czasoprzestrzenne". Takie pojmowanie nieba jako czegoś obcego względem naszej przestrzeni jest zupełnym anachronizmem i nie ma nic wspólnego z Biblią, z poglądami ludzi z I w., w tym także uczniów Jezusa i najwyraźniej jego samego również.   Skoro oni byli w błędzie, a my wymyślamy-zmyślamy, rozumujemy na zasadzie pewnego programu rozumowania, dającego się pokazać, na zasadzie pewnych przyczyn (racji) i skutków (myśli, do których dochodzimy), czyli wytwarzamy taki pogląd przyczynowo, choć nie w oparciu o żadne empiryczne obserwacje, to już zupełnie nie ma to nic wspólnego z rzetelnym poszukiwaniem prawdy i ma zastosowanie argument ewolucjonistyczno-historiozoficzny o niemożliwości stworzenia świata pod konkretny wynik, choć wyniki te zależą przecież od tego, jak świat jest stworzony, jakimi prawami się rządzi, a nie od drobiazgów.


"Była taka koncepcja, sprawdzono – i nie ma sprawy". Tekst spikerów o religii.


Jeśli chodzi o historię tego "spostrzeżenia" — że astronomia zaczyna być w konflikcie z chrześcijaństwem, a ściślej: z Biblią — to oczywiście obawiano się tego bądź brano to pod uwagę od zawsze, stąd być może np. sprawa mędrców-astronomów ze Wschodu w Biblii (I w.) lub np. pewna niechęć Koranu (VII w.) do wyznawania, że Bóg jest w niebie (zajmują się tam niebem głównie jako źródłem deszczu, rezerwując wprawdzie wiarę, że ktoś tam jest), choć oczywiście koniec końców też tak się tam twierdzi — np. w surze Królestwo Bóg jest w niebie, jest zresztą takich fragmentów więcej. W Europie do prawie XVI w. druk nie był rozpowszechniony, a nawet, gdy zaczął być powszechny, działała cenzura uniwersytecka i Inkwizycja. W Kosmos hierarchiczny, tzn. skonstruowany tak, że coraz ważniejsze i świętsze jego obszary są coraz wyżej, nie wierzył już (I) Giordano Bruno i (II) Kartezjusz, nie mówiąc już o żydowskim filozofie-panteiście Spinozie (same początki Oświecenia). W latach 1500-18xx (a nawet -1900, choć w XX w. niewiara zaczynała się już wśród papieży chyba szerzyć) Kościół wciąż oficjalnie nie zgadzał się z heliocentryzmem lub nie wypowiadał się w temacie, trzymając się autorytetu Biblii. Tymczasem w XVII w. (lata 16xx) naukowcy dokonywali zadziwiająco udanych oszacowań odległości Ziemi od Słońca wg modelu kopernikańskiego, mianowicie np. Christiaan Huygens (stąd pewnie Christopher Hitchens wśród nowych ateistów...) oszacował tę odległość na podstawie PARALAKSY (metoda znana od czasów Arystarcha) na 24000 średnic Ziemi (znanych już wtedy), czyli ok. 153.081.840 kilometrów(!) — jest to zreszta wartość o wielkości "poprawnego rzędu" (obecnie przyjmuje się 149,6 mln. km). Pod koniec XVII w. istniał już konsensus naukowców co do podobnie gigantycznego rozmiaru Układu Słonecznego, a w 1715 William Whiston podał odległości do poszczególnych znanych wtedy głównych ciał niebieskich wyliczone na podstawie paralaksy. Wiemy, do jakich ekscesów ateistycznych dochodziło w czasach Oświecenia i zwłaszcza Wielkiej Rewolucji Francuskiej; że w XVIII w. ateizm pozyskał sobie popularność wśród wykształconych. Słynny Immanuel Kant, będąc bądź co bądź profesorem (państwowego) uniwersytetu, oficjalnie niby zdawał się filozofować w stronę przychylną chrześcijaństwu, a jeszcze bardziej jego jakimś wtórnym odłamom dobrym dla naukowców (np. odłamom obejmującym samą moralność, najogólniejsze rzeczy, przy przytaknięciu, że religia może nie jest tak słuszna), a przecież sam napisał książkę, w której proponował, że wszechświat jest tak gigantyczny, jak sobie tego dotąd nie wyobrażano, i złożony z bardzo licznych galaktyk (Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels). W rzeczywistości Bóg i królestwo Boże, które w swoich pracach Kant popierał, to jakaś immanencja i coś w rodzaju "Boga filozofów", np. Spinozy, nawet filozofów-deistów, oderwany od tradycji sukcesji apostolskiej i tradycji hermeneutyki Biblii (czyli po prostu: katolickiego rozumienia — żył on zresztą w kręgu protestantyzmu: Prusy, Królewiec, a protestantyzm pozwala każdemu po swojemu interpretować Biblię). Myśl Kanta, o której w szkołach uczy się jako o zbawieniu dla religii, pozbawiona jest przy tym refleksji historycznej, argumentu ewolucjonistyczno-historiozoficznego przytoczonego przeze mnie tutaj — czytelnikowi pozwala się błądzić wśród wytworów swej wyobraźni i marzeń, w razie potrzeby chowając się za sceptycyzm. Na przełomie XVIII i XIX w. wielu pierwszych prezydentów USA było (właśnie też m. in. z tego powodu) deistami i pogląd ten był wtedy popularny w tym kraju wśród warstw wykształconych — wielu pewnie słyszało o pomiarach odległości od planet na podstawie paralaksy i, w związku z tym, o braku szans na bliskość nieba, a chyba nawet na hierarchiczny Kosmos, jakiego pełno w Biblii. W szczególności, Amerykanin Thomas Paine w książce "The Age of Reason" (1794) pisał, że Biblia jest "historią prymitywnych występków i zbiorem bardzo lichych, zasługujących na pogardę wymysłów" oraz, w szczególności, że odkrycia astronomii pokazały, iż "System wierzeń chrześcijańskich jest niepoważny i śmieszny, i rozsypuje się w umyśle niczym pióra w powietrzu... Gdy kontemplujemy ogrom tego Bytu, który kieruje i rządzi nieogarnioną całością, której najdalej nawet sięgający wzrok ludzki może dostrzec tylko część, powinniśmy wstydzić się nazywać Słowem Bożym takie marne opowieści" (źródło). W Polsce u progu romantyzmu np. Adam Mickiewicz zdawał się dostrzegać temat, o czym świadczy jego wiersz "Romantyczność" — będący może polemiką z podejściem Goethego, który nie był człowiekiem religijnym — czy jeden z bodajże sonetów, mówiący o "patrzeniu w górę" i stwierdzający, że "nie znajdzie Boga, kto szuka go tylko w niebie" (początki XIX w., chyba lata dziesiąte czy dwudzieste). Przy okazji zaświadcza nam tym samym, w co wtedy wierzył lud, bo widocznie takich sporo było(!). Cały XIX i XX w. trwał dalej ukryty konflikt nauki z religią, o którym pewnie nawet wielu uczonych nie słyszało, a część go lekceważyła np. ze strachu lub braku obeznania filologicznego (trzeba się było dość dobrze znać na filologii żydowskiej i biblijnej, w czasach, gdy nie było Internetu i łatwego wyszukiwania, by zyskać pewność, co postuluje Biblia). Bynajmniej konflikt ten nie wygasł np. z powodu Kanta — już raczej z powodu kiepskiej komunikacji między uczonymi i braku woli walki, gdyż uniwersytety oczywiście bywały czujnie kontrolowane przez państwo i donosy na propagandę ateistyczną mogły się źle skończyć dla lansującego takie tezy. (W XIX w. dołączył do tego jeszcze ewolucjonizm, niekiedy bardziej znany jako argument przeciw religii niż sprawa nieba...) Powtórzę, oprócz wiary w heliocentryzm i znajomości wyników pomiarów teleskopem, potrzebna przecież była znajomość filologii żydowskiej (była cała literatura tego typu, o ludziach, którzy wstąpili na niebiosa i zwiedzali je, a potem wrócili — aż jeszcze w średniowieczu) i dobra znajomość Biblii; również czas i wola walki, na co właśnie w normalnych rodzinach z ludu wziętych mogło nie być warunków; a także, co niebagatelne, odwaga (zresztą u protestantów wiara nie narzucała zbyt ciężkiego jarzma, nie narzucała rytmu pokuty i nawrócenia typowego w katolicyzmie, zaś w katolickiej części Europy wszystko było opanowane przez cenzurę lub starania narodowowyzwoleńcze lub jedno i drugie; aczkolwiek np. w Niemczech i w Anglii, a jeszcze bardziej we Francji, wielu właśnie wtedy, tj. w XIX i w I poł. XX w., straciło wiarę, zaś II poł. XX w. to już przecież zupełny upadek i poza Polską i Włochami nie ma chyba takiego kraju Europy, w którym obecnie do kościoła chodziłoby regularnie co niedzielę istotnie więcej niż 10% ludzi). W XX w. chyba nawet papieże mogli dołączyć do ruchu ateistycznego: podejrzewałbym o to co najmniej Piusa XII (czasy II wojny światowej — papież, za którego o. Pio wytypował Wojtyłę na papieża, chyba wskutek specjalnych poszukiwań ateisty, i zarazem za którego pontyfikatu Karol Wojtyła został dostrzeżony przez Watykan i po raz pierwszy awansowany, mianowicie na biskupa pomocniczego), następnie Pawła VI (śmierć Gagarina, śmierć następcy: Jana Pawła I) oraz Jana Pawła II, aczkolwiek podobnie sytuacja mogła wyglądać z Piusem X (lata 190x-191x: początki stygmatów o. Pio, rzekomo nadprzyrodzonych, jak się nagłaśnia), Piusem XI (prowadzenie Dzienniczka przez siostrę Kowalską, w którym znalazło się, że Polsce przypadnie szczególna misja) i Janem XXIII (słowa Gagarina w Kosmosie, powtarzane potem jeszcze w liście: "Boga niet (no ocień priekrasno)"). Temat tego konfliktu religii z nauką sugerował również wyraźnie Nietzsche np. na początku Antychrysta (pod koniec XIX w., lata osiemdziesiąte) i mniej wyraźnie w innych książkach — np. w Z genealogii moralności, tom I czy we wstępie Tako rzecze Zaratustra, w ramach rozmowy z upadłym linoskoczkiem — a także zapewne znali go dobrze także i niektórzy inni niewierzący myśliciele i zwłaszcza naukowcy.